Jego palce gładziły jej gładką
skórę na plecach zataczając kółka. Wdychał jej orzeźwiający zapach, zapach
mięty, z której przygotowywała w Domach Uzdrowień maści dla przeróżnych
nieszczęśników. Uśmiechnął się, a następnie podniósł jej brodę, tak by na niego
spojrzała.
- O co chodzi? – zapytała po chwili
milczenia. Na jej twarzy odbiło się rozbawienie.
- Wyjdź za mnie. – Bardziej
stwierdził, niż zapytał Faramir. Dziewczyna gwałtownie usiadła i zwróciła się w
jego stronę. Spojrzała w jego szare oczy, by upewnić się, że mówi prawdę.
- Wiesz, że nie możemy… - Pokręciła
głową, tak że kilka kosmyków opadło jej na twarz. Kapitan Armii także usiadł,
poprawił jej włosy i ujął twarz w dłonie. Wydawała mu się tak bardzo bezbronna
i krucha. Czuł jak drży na całym ciele. – Twój ojciec nigdy nie zgodzi się na
małżeństwo z mieszczanką. Jestem tylko skromną uzdrowicielką, ja nic…
- Wyjdź za mnie, Elboro – przerwał
jej, akcentując każde słowo.
- Nie rób mi tego. Nie patrz się
tak na mnie – oponowała, ale doskonale zdawała sobie z tego sprawę, że nic tym
nie wskóra. Cokolwiek przedsięwziął sobie Faramir, to tego dokonał. Była to
jedna z tych cech, za które go kochała… i nienawidziła równocześnie. – Poza
tym, skąd wiesz, że to prawdziwe uczucie, że nie robisz tego pod wpływem emocji
związanych z Boromirem, twoim ojcem, ostatnią wyprawą, Mordorem…
- Wszystko to nauczyło mnie, że nie
należy czekać, jeżeli czegoś naprawdę się pragnie – powiedział, równocześnie
jego dłoń gładziła delikatnie jej ciało.
Nastała między nimi cisza. Po
chwili, dziewczyna nachyliła się w jego stronę i pocałowała go.
- Więc się zgadzasz?
W odpowiedzi dostał tylko nieśmiałe
skinienie głowy.
Nagle usłyszeli przeraźliwy ryk.
Ziemia pod nimi zadrżała, a następnie usłyszeli histeryczne krzyki kobiet i
szczęk oręża.
Elbora z przestrachem w oczach
spojrzała za okno.
Niebo pociemniało i nabrało
dziwnej, ciemnozielonej barwy, choć był jeszcze ranek. Wyraźnie widziała
czarne, zwaliste kształty, które krążyły nad Białym Miastem zawodząc i wyjąc.
Powodowały taką kakofonię dźwięków, że człowiek musiał zatykać sobie uszy
rękoma, by uratować słuch.
- Nazgule – wyszeptała z
przestrachem. Przeniosła wzrok na Faramira, który zdążył się już ubrać, podczas
gdy ona wpatrywała się w widok za oknem i coraz bardziej czuła obezwładniający
strach.
- Ani mi się waż wychodzić z domu,
czekasz tu na mnie, zrozumiano? – zapytał twardym tonem, pośpiesznie
przypinając do pasa pochwę z mieczem. Próbowała oponować, wykłócać się, ale
widząc jego nieugięty wzrok, pokiwała wreszcie głową, a on ucałował ją szybko w
czoło.
- Uważaj na siebie… – Zdążyła mu
już tylko rzucić zanim wybiegł jak burza na zewnątrz.
Odczekała jeszcze kilka chwil, by
upewnić się, że Faramir jest już daleko, a następnie ubrała się i prędko wyszła
z domu.
Biegła w dół ulicami miasta, czując
ten charakterystyczny zapach, który już dawno poznała w Domu Uzdrowień. Minas
Tirith pachniało świeżymi ciałami… i Mordorem.
~*~
Oparła swoje spocone czoło o poręcz
łóżka, na którym leżał mały chłopiec pogrążony w niespokojnym śnie. Był jednym
z wielu, którzy tego dnia przybyli do Domu Uzdrowień po niespodziewanym ataku
Nazguli.
Wyprostowała swoje obolałe kości i
wstała z krzesła, by jeszcze raz przemyć zimną wodą czoło chłopca. Zamoczyła
szmatkę i przyłożyła do skóry. Malec poruszył się niespokojnie.
- Ciii – wyszeptała Elbora i
zaczęła nucić starą kołysankę, zasłyszaną kiedyś od pewnego elfa. Kiedy mała
pewność, że chłopak na powrót pogrążył się we śnie, westchnęła głęboko.
Malec miał dużą ranę na głowie, po
tym jak uderzył w niego odłamek muru. Wciąż krwawił, a kolejne lekarstwa i
opatrunki nic nie dawały. On… po prostu umierał. A ona już nic nie mogła więcej
zrobić.
Jakby tego było mało, wciąż
przybywało rannych, choć zdołano powstrzymać Nazgule. Z tego, co zdołała
wyłapać z od nowo przybyłych, to Namiestnik wysłał swojego syna, by bronił
granicznych terenów przed napływającą falą orków.
Nie zauważyła, kiedy podeszła do niej
Alena, jedna z Uzdrowicielek z naręczem nowych bandaży w dłoniach. Była to już
starsza kobieta, z twarzą przeoraną zmarszczkami, zmęczonymi, niebieskimi
oczami i długimi, spiętymi w kok siwymi włosami.
Odstawiła bandaże na szafkę, a po
chwili zaczęła zmieniać opatrunek chłopcu. Spojrzała na Elborę i uśmiechnęła
się pokrzepiająco.
- Połóż się – zaczęła po chwili
ciszy. – Jesteś na nogach od rana.
- Dam radę.
- Odpocznij, póki możesz. Na razie
nie napływają kolejni ranni. Wraz z innymi Uzdrowicielami damy sobie radę –
ciągnęła, równocześnie smarując starannie ranę chłopca zieloną maścią.
~*~
Obudził ją potężny huk walącego się
muru. Otworzyła oczy. W powietrzu unosił się biały pył, a zapach martwych ciał
wzmógł się. Przerażona Elbora wstała na równe nogi. Przed nią rozlegał się
straszliwy widok. Cały Dom Uzdrowień był pełen rannych i Uzdrowicieli, którzy uwijali
się jak w ukropie, by uratować jak największą liczbę osób. Wschodnia część
ścian zniknęła ukazując obraz ulicy, po której biegli ludzie, starający się
gdzieś ukryć, oraz oddziały Armii kierujące się w stronę niższych poziomów. Wszędzie rozlegał się płacz, zawodzenie oraz histeryczny śmiech.
Z trudem dostrzegła Alenę, która w
zakrwawionym fartuchu zaszywała ranę na ręce jakiejś kobiety. Jak najszybciej
mogła, Elena podbiegła do niej i z przestrachem w oczach zapytała:
- Co się dzieje?
- Padły granice. Orkowie są na
pierwszym poziomie, teraz już pewnie na drugim i trzecim. Ostrzeliwują nas –
wyrzuciła z siebie kobieta, wskazując wzrokiem na fiolkę z fioletowym, gęstym
płynem. Dziewczyna wzięła ją do ręki i machinalnie nalała odrobinę na ranę.
- A co z Armią?
- Z tego, co powiedział mi jeden z
rannych żołnierzy, to musieli szybko się wycofać. Syn Namiestnika został ranny
w bitwie pod Osgiliath.
Świat Elbory zatrzymał się
gwałtownie. Poczuła jak coś kłuje ją w klatce piersiowej, jak powoli traci
czucie w rękach, jak oddech zamiera.
- Przepraszam – rzuciła w stronę zdezorientowanej
Aleny i pośpiesznie wręczyła jej fiolkę.
Wybiegła przez dziurę w ścianie i
zaczęła biec w górę, w stronę siódmego poziomu. Minęła ogrody Domów Uzdrowień,
swój dom, mijała biegnących ludzi… ale teraz nic nie miało dla niej znaczenia.
Zdyszana dobiegła do zamkniętych bram
Cytadeli, u której wrót stali strażnicy. Zmierzyli ją wzrokiem od stóp do głów i
wymienili między sobą zdziwione spojrzenia.
- Przepuście mnie, błagam – powiedziała,
ocierając z twarzy łzy. – Muszę tam wejść.
- Namiestnik wyraźnie nakazał,
byśmy nikogo nie wpuszczali – stwierdził jeden ze strażników. – Powinna pani
teraz się schować, to nie czas na wizyty z Namiestnikiem…
- Błagam – powtórzyła, głucha na jego
głos.
- Nie możemy. Namiestnik żegna
właśnie swojego syna, który jest w drodze ku krainy swoich przodków.
- Błagam! Jestem uzdrowicielką,
może dałabym radę… - Dziewczyna naparła na nich, ale z łatwością ją odepchnęli.
Poczuł jak robi jej się słabo, miała ochotę usiąść w tym miejscu, na którym
stała i skonać. Teraz. Już.
Nagle wezbrał w niej gniew. Dziewczyna
wyprostowała się i zaczęła odchodzić, pozostawiając zdezorientowanych
strażników.
Umarł. Tak po prostu. Choć jeszcze
wczorajszego dnia wszystko układało się tak dobrze. Nie zdążyła mu powiedzieć o
tylu ważnych sprawach.
Zacisnęła zęby i nawet nie
zauważyła, kiedy zaczęła biegnąć w dół, w stronę trzeciego poziomu. Z każdym
krokiem w tamtą stronę nasilała się w niej żądza zemsty.
W powietrzu można było
wyczuć gnijący zapach orków.
Pierwszego z nich zobaczyła już na
czwartym poziomie, jak próbował dostać się do jednego z domów, z którego
dochodziły przerażone krzyki dzieci.
Jego czarna skóra pokryta była
krostami i jasnym włosiem, które było splamione krwią. Czarna zbroja wisiała na
nim i zgrzytała przy każdym ruchu. W ręku trzymał długą maczetę, którą raz po
raz walił w drzwi.
Elbora rzuciła w niego jabłkiem. Momentalnie
odwrócił się w jej stronę. Utkwił w niej czerwone spojrzenie swoich ślepi i
ruszył na nią ze zwierzęcym okrzykiem.
Nie próbowała uciekać. Szczerze
powiedziawszy to nawet nie wiedziała, co robi. Nim nadszedł ostateczny koniec,
kątem oka dostrzegła jak z dzieci z domu uciekły na wyższy poziom.
Potem nastał ból. Ból i krzyk. Maczeta
orka przebiła jej tętnicę, pozwalając jej tym samym na szybką śmierć.
Elbora umarła w tym samym momencie,
w którym płonący Namiestnik Gondoru spadł z królewskiego podwórza Minas Tirith.
W tym samym momencie, w którym młody Peregrin Tuku uratował Faramira przed
spaleniem żywcem. W tym samym momencie, w którym okazało się, że nowy
Namiestnik wciąż żyje.
Rrrrrrany, Nadwrażliwa... I mnie nadwrażliwą uczynisz, jak tak dalej pójdzie (bardziej, bo ja juz nadwrazliwiec cholerny jestem).
OdpowiedzUsuńBędzie mnie przesladowac: zapach Mordoru.
Och. Tak dobrze, tak wyraxnie wszystko widzialam. Nie tylko dlatemu, ze wladce miliony razy widzialam. To Ty, to Twoja wina/zasluga, ze umieralam razem z Elborą.
Mimo to - lubię jak nie ma happy endów. Moze wlasnie dlatego, ze bardziej to wtedy przezywam, a przeciez wszyscy chcemy emocji. no nie? wszyscy? oprocz Ulqa zapewne.
jej, mam nadzieje ze jeszcze jakas miniaturke w wladcy dane mi bedzie od Ciebie przeczytac <6
*poruszona*
a teraz wracam do ksiegowania.
poksieguje orkom strzaly, o.
Mam jeszcze jeden pomysł z LOTRem, ale jest na razie w fazie rozpiski, więc jeszcze długo nie zagości...
UsuńJa też nie lubię happy endów, znaczy się... to zależy. Ogólnie, wszystko odbieram inaczej w zależności od humorku, jaki posiadam.
I....
Dziękuję! Nawet nie wiesz, jak bardzo dają mi kopa twoje komentarze! <6