piątek, 4 lipca 2014

LOTR: Syn Namiestnika. Cz.2


Jego palce gładziły jej gładką skórę na plecach zataczając kółka. Wdychał jej orzeźwiający zapach, zapach mięty, z której przygotowywała w Domach Uzdrowień maści dla przeróżnych nieszczęśników. Uśmiechnął się, a następnie podniósł jej brodę, tak by na niego spojrzała.
- O co chodzi? – zapytała po chwili milczenia. Na jej twarzy odbiło się rozbawienie.
- Wyjdź za mnie. – Bardziej stwierdził, niż zapytał Faramir. Dziewczyna gwałtownie usiadła i zwróciła się w jego stronę. Spojrzała w jego szare oczy, by upewnić się, że mówi prawdę.
- Wiesz, że nie możemy… - Pokręciła głową, tak że kilka kosmyków opadło jej na twarz. Kapitan Armii także usiadł, poprawił jej włosy i ujął twarz w dłonie. Wydawała mu się tak bardzo bezbronna i krucha. Czuł jak drży na całym ciele. – Twój ojciec nigdy nie zgodzi się na małżeństwo z mieszczanką. Jestem tylko skromną uzdrowicielką, ja nic…
- Wyjdź za mnie, Elboro – przerwał jej, akcentując każde słowo.
- Nie rób mi tego. Nie patrz się tak na mnie – oponowała, ale doskonale zdawała sobie z tego sprawę, że nic tym nie wskóra. Cokolwiek przedsięwziął sobie Faramir, to tego dokonał. Była to jedna z tych cech, za które go kochała… i nienawidziła równocześnie. – Poza tym, skąd wiesz, że to prawdziwe uczucie, że nie robisz tego pod wpływem emocji związanych z Boromirem, twoim ojcem, ostatnią wyprawą, Mordorem…
- Wszystko to nauczyło mnie, że nie należy czekać, jeżeli czegoś naprawdę się pragnie – powiedział, równocześnie jego dłoń gładziła delikatnie jej ciało.
Nastała między nimi cisza. Po chwili, dziewczyna nachyliła się w jego stronę i pocałowała go.
- Więc się zgadzasz?
W odpowiedzi dostał tylko nieśmiałe skinienie głowy.
Nagle usłyszeli przeraźliwy ryk. Ziemia pod nimi zadrżała, a następnie usłyszeli histeryczne krzyki kobiet i szczęk oręża.
Elbora z przestrachem w oczach spojrzała za okno.
Niebo pociemniało i nabrało dziwnej, ciemnozielonej barwy, choć był jeszcze ranek. Wyraźnie widziała czarne, zwaliste kształty, które krążyły nad Białym Miastem zawodząc i wyjąc. Powodowały taką kakofonię dźwięków, że człowiek musiał zatykać sobie uszy rękoma, by uratować słuch.
- Nazgule – wyszeptała z przestrachem. Przeniosła wzrok na Faramira, który zdążył się już ubrać, podczas gdy ona wpatrywała się w widok za oknem i coraz bardziej czuła obezwładniający strach.
- Ani mi się waż wychodzić z domu, czekasz tu na mnie, zrozumiano? – zapytał twardym tonem, pośpiesznie przypinając do pasa pochwę z mieczem. Próbowała oponować, wykłócać się, ale widząc jego nieugięty wzrok, pokiwała wreszcie głową, a on ucałował ją szybko w czoło.
- Uważaj na siebie… – Zdążyła mu już tylko rzucić zanim wybiegł jak burza na zewnątrz.
Odczekała jeszcze kilka chwil, by upewnić się, że Faramir jest już daleko, a następnie ubrała się i prędko wyszła z domu.
Biegła w dół ulicami miasta, czując ten charakterystyczny zapach, który już dawno poznała w Domu Uzdrowień. Minas Tirith pachniało świeżymi ciałami… i Mordorem.
~*~
Oparła swoje spocone czoło o poręcz łóżka, na którym leżał mały chłopiec pogrążony w niespokojnym śnie. Był jednym z wielu, którzy tego dnia przybyli do Domu Uzdrowień po niespodziewanym ataku Nazguli.
Wyprostowała swoje obolałe kości i wstała z krzesła, by jeszcze raz przemyć zimną wodą czoło chłopca. Zamoczyła szmatkę i przyłożyła do skóry. Malec poruszył się niespokojnie.
- Ciii – wyszeptała Elbora i zaczęła nucić starą kołysankę, zasłyszaną kiedyś od pewnego elfa. Kiedy mała pewność, że chłopak na powrót pogrążył się we śnie, westchnęła głęboko.
Malec miał dużą ranę na głowie, po tym jak uderzył w niego odłamek muru. Wciąż krwawił, a kolejne lekarstwa i opatrunki nic nie dawały. On… po prostu umierał. A ona już nic nie mogła więcej zrobić.
Jakby tego było mało, wciąż przybywało rannych, choć zdołano powstrzymać Nazgule. Z tego, co zdołała wyłapać z od nowo przybyłych, to Namiestnik wysłał swojego syna, by bronił granicznych terenów przed napływającą falą orków.
Nie zauważyła, kiedy podeszła do niej Alena, jedna z Uzdrowicielek z naręczem nowych bandaży w dłoniach. Była to już starsza kobieta, z twarzą przeoraną zmarszczkami, zmęczonymi, niebieskimi oczami i długimi, spiętymi w kok siwymi włosami.
Odstawiła bandaże na szafkę, a po chwili zaczęła zmieniać opatrunek chłopcu. Spojrzała na Elborę i uśmiechnęła się pokrzepiająco.
- Połóż się – zaczęła po chwili ciszy. – Jesteś na nogach od rana.
- Dam radę.
- Odpocznij, póki możesz. Na razie nie napływają kolejni ranni. Wraz z innymi Uzdrowicielami damy sobie radę – ciągnęła, równocześnie smarując starannie ranę chłopca zieloną maścią.
~*~
Obudził ją potężny huk walącego się muru. Otworzyła oczy. W powietrzu unosił się biały pył, a zapach martwych ciał wzmógł się. Przerażona Elbora wstała na równe nogi. Przed nią rozlegał się straszliwy widok. Cały Dom Uzdrowień był pełen rannych i Uzdrowicieli, którzy uwijali się jak w ukropie, by uratować jak największą liczbę osób. Wschodnia część ścian zniknęła ukazując obraz ulicy, po której biegli ludzie, starający się gdzieś ukryć, oraz oddziały Armii kierujące się w stronę niższych poziomów. Wszędzie rozlegał się płacz, zawodzenie oraz histeryczny śmiech.
Z trudem dostrzegła Alenę, która w zakrwawionym fartuchu zaszywała ranę na ręce jakiejś kobiety. Jak najszybciej mogła, Elena podbiegła do niej i z przestrachem w oczach zapytała:
- Co się dzieje?
- Padły granice. Orkowie są na pierwszym poziomie, teraz już pewnie na drugim i trzecim. Ostrzeliwują nas – wyrzuciła z siebie kobieta, wskazując wzrokiem na fiolkę z fioletowym, gęstym płynem. Dziewczyna wzięła ją do ręki i machinalnie nalała odrobinę na ranę.
- A co z Armią?
- Z tego, co powiedział mi jeden z rannych żołnierzy, to musieli szybko się wycofać. Syn Namiestnika został ranny w bitwie pod Osgiliath.
Świat Elbory zatrzymał się gwałtownie. Poczuła jak coś kłuje ją w klatce piersiowej, jak powoli traci czucie w rękach, jak oddech zamiera.
- Przepraszam – rzuciła w stronę zdezorientowanej Aleny i pośpiesznie wręczyła jej fiolkę.
Wybiegła przez dziurę w ścianie i zaczęła biec w górę, w stronę siódmego poziomu. Minęła ogrody Domów Uzdrowień, swój dom, mijała biegnących ludzi… ale teraz nic nie miało dla niej znaczenia.
Zdyszana dobiegła do zamkniętych bram Cytadeli, u której wrót stali strażnicy. Zmierzyli ją wzrokiem od stóp do głów i wymienili między sobą zdziwione spojrzenia.
- Przepuście mnie, błagam – powiedziała, ocierając z twarzy łzy. – Muszę tam wejść.
- Namiestnik wyraźnie nakazał, byśmy nikogo nie wpuszczali – stwierdził jeden ze strażników. – Powinna pani teraz się schować, to nie czas na wizyty z Namiestnikiem…
- Błagam – powtórzyła, głucha na jego głos.
- Nie możemy. Namiestnik żegna właśnie swojego syna, który jest w drodze ku krainy swoich przodków.
- Błagam! Jestem uzdrowicielką, może dałabym radę… - Dziewczyna naparła na nich, ale z łatwością ją odepchnęli. Poczuł jak robi jej się słabo, miała ochotę usiąść w tym miejscu, na którym stała i skonać. Teraz. Już.
Nagle wezbrał w niej gniew. Dziewczyna wyprostowała się i zaczęła odchodzić, pozostawiając zdezorientowanych strażników.
Umarł. Tak po prostu. Choć jeszcze wczorajszego dnia wszystko układało się tak dobrze. Nie zdążyła mu powiedzieć o tylu ważnych sprawach.
Zacisnęła zęby i nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła biegnąć w dół, w stronę trzeciego poziomu. Z każdym krokiem w tamtą stronę nasilała się w niej żądza zemsty. 
W powietrzu można było wyczuć gnijący zapach orków.
Pierwszego z nich zobaczyła już na czwartym poziomie, jak próbował dostać się do jednego z domów, z którego dochodziły przerażone krzyki dzieci.
Jego czarna skóra pokryta była krostami i jasnym włosiem, które było splamione krwią. Czarna zbroja wisiała na nim i zgrzytała przy każdym ruchu. W ręku trzymał długą maczetę, którą raz po raz walił w drzwi.
Elbora rzuciła w niego jabłkiem. Momentalnie odwrócił się w jej stronę. Utkwił w niej czerwone spojrzenie swoich ślepi i ruszył na nią ze zwierzęcym okrzykiem.
Nie próbowała uciekać. Szczerze powiedziawszy to nawet nie wiedziała, co robi. Nim nadszedł ostateczny koniec, kątem oka dostrzegła jak z dzieci z domu uciekły na wyższy poziom.
Potem nastał ból. Ból i krzyk. Maczeta orka przebiła jej tętnicę, pozwalając jej tym samym na szybką śmierć.

Elbora umarła w tym samym momencie, w którym płonący Namiestnik Gondoru spadł z królewskiego podwórza Minas Tirith. W tym samym momencie, w którym młody Peregrin Tuku uratował Faramira przed spaleniem żywcem. W tym samym momencie, w którym okazało się, że nowy Namiestnik wciąż żyje. 

2 komentarze:

  1. Rrrrrrany, Nadwrażliwa... I mnie nadwrażliwą uczynisz, jak tak dalej pójdzie (bardziej, bo ja juz nadwrazliwiec cholerny jestem).
    Będzie mnie przesladowac: zapach Mordoru.
    Och. Tak dobrze, tak wyraxnie wszystko widzialam. Nie tylko dlatemu, ze wladce miliony razy widzialam. To Ty, to Twoja wina/zasluga, ze umieralam razem z Elborą.
    Mimo to - lubię jak nie ma happy endów. Moze wlasnie dlatego, ze bardziej to wtedy przezywam, a przeciez wszyscy chcemy emocji. no nie? wszyscy? oprocz Ulqa zapewne.

    jej, mam nadzieje ze jeszcze jakas miniaturke w wladcy dane mi bedzie od Ciebie przeczytac <6

    *poruszona*

    a teraz wracam do ksiegowania.
    poksieguje orkom strzaly, o.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam jeszcze jeden pomysł z LOTRem, ale jest na razie w fazie rozpiski, więc jeszcze długo nie zagości...

      Ja też nie lubię happy endów, znaczy się... to zależy. Ogólnie, wszystko odbieram inaczej w zależności od humorku, jaki posiadam.

      I....
      Dziękuję! Nawet nie wiesz, jak bardzo dają mi kopa twoje komentarze! <6

      Usuń