czwartek, 18 czerwca 2015

CZAS - W tym samym miejscu.


Piątek.

Otwarłam drzwi prowadzące do Sali Astronomicznej. Nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu. Był piątek, przede mną jeszcze kilka poprawek nad układem gwiezdnym, a potem miałam całe dwa dni na wylegiwanie się w łóżku, jedzenie i oglądanie filmów z Gregorym Peckiem. 
- To się nazywa życie - powiedziałam sama do siebie i rzuciłam swoją torbę pod ławkę. Czy już wspominałam, jak bardzo kochałam to pomieszczenie? Westchnęłam rozmarzona, wdychając przy okazji charakterystyczny zapach kurzu, tuszu do drukarki i atramentu. Podeszłam do biurka, a następnie otworzyłam jedną z szuflad, gdzie wczoraj włożyłam świeżo wydrukowane dane, którymi zajmowałam się od przeszło czterech miesięcy. 
Usiadłam na blacie ławki i włożyłam swój ulubiony, pomarańczowy długopis za ucho. Machinalnie spojrzałam na zegar wiszący tuż nad głową Armstronga. Miałam półtorej godziny do przyjścia Millera.
Skupiłam się nad danymi przed sobą i zmarszczyłam czoło. Coś mi tutaj nie pasowało, ale nie miałam pojęcia co. Byłoby o wiele łatwiej, gdybym mogła pracować z encyklopedią, a nie polegać tylko i wyłącznie na swoich obserwacjach. Potarłam czoło i zamknęłam oczy, próbując skupić swoją uwagę. Wyciągnęłam długopis i postukałam o blat, a później lekko go przygryzłam. 
- Fuj, Verveine! Opamiętaj się. - Odwróciłam się gwałtownie na dźwięk głosu Maxona i uśmiechnęłam się. Chłopak zamknął za sobą drzwi, a następnie rzucił swój plecak tuż obok nich. 
Zeskoczyłam z ławki i usadowiłam się na krześle, Miller zrobił to samo po przeciwległej stronie. Wydawał się niezwykle skupiony na swoim Iphonie, więc postanowiłam na powrót zanurzyć się w swojej pracy. 
- Nie mogę cię rozgryźć.
- Słucham? - spojrzałam na niego, wybita kompletnie z rytmu. Tak bardzo wczytałam się w te dane, że nie kontaktowałam się poprawnie z rzeczywistością. 
- Mówię, że nie potrafię cię rozgryźć - powiedział po chwili przerwy, ważąc każde słowo. Odłożyłam kartki na bok i wyprostowałam się. 
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytałam, nie bardzo chcąc znać odpowiedź. Maxon pokręcił głową, jakby nie mógł uwierzyć w to co zaraz powie. Przetarł swoją twarz dłonią, a następnie spojrzał mi prosto w oczy. Nie po raz pierwszy poczułam się dziwnie, patrząc na ich soczystą zieleń. Kto normalny posiadał taki kolor oczu? 
- Chcę tylko powiedzieć, że tak różnisz się od typowych dziewczyn, które spotkałem, że aż cię nie pojmuję.
- Zabrzmiało to, jak z taniego romansu - zadrwiłam, a on uśmiechnął się.
- Skoro tak twierdzisz, to pewnie masz rację. Ale skąd możesz wiedzieć, że właśnie w takim nie tkwimy? - Rozłożył ręce w geście bezsilności. 
- Gdyby tak było, to nie lepiej byłoby zmienić trochę scenerię na bardziej romantyczną? Chyba, że podnieca cię towarzystwo Charlesa Conrada, nie wnikam. - Podniosłam dłonie, a następnie wzrokiem wskazałam na plakat z misji Skylab. - Poza tym, wtedy chyba siedziałabym ze swym chłopakiem, prawda? - Kiedy wypowiedziałam ostatnie słowo, od razu tego pożałowałam. 
- No tak, wielki rozgrywający John Morris. 
Nie miałam pojęcia jakie stosunki łączyły mnie z Maxonem. Wiedziałam tylko tyle, że  z każdym kolejnym dniem lubię go coraz bardziej. A był już w tej szkole od czterech miesięcy. I mniej więcej od trzech nieustannie kłóciłam się ze swym chłopakiem. 
- Nie mów o nim w taki sposób - ostrzegłam, ale tylko się uśmiechnął. 
- Ciekawe dlaczego on nie broni cię tak zaciekle, jak ty bronisz jego - przekrzywił głowę, a ja zacisnęłam dłonie na swoich nogach. Czułam jak wbijam sobie paznokcie w skórę. - Podobno pocałował Jackie O'Raily na ostatniej imprezie u Quinna. Jakieś dwa tygodnie temu, prawda? - John sam przyszedł do mnie mi o tym powiedzieć. To stało się niedługo po tym, jak ze sobą zerwaliśmy, kiedy nie wytrzymałam jego kolejnych oskarżeń o zdradę. 
Skupiłam się na zadowolonej twarzy Millera, na jego czarnych włosach, dwóch pieprzykach tuż pod prawym okiem, zarysowanych kościach żuchwy. Nie miałam pojęcia, co go dziś opętało, dlaczego był podły.
Odsunęłam krzesło, podniosłam się z niego, a następnie podniosłam torbę z ziemi. Gryzłam się w policzki, byleby skupić się na czymś innym i nie rozpłakać się przy Maxonie. 
- Hej, chyba nie chcesz wyjść, tylko dlatego, że powiedziałem ci kilka słów prawdy?
- Nigdy nie rób tego więcej, proszę. Wcale taki nie jesteś - powiedziałam na odchodne, wpatrując się w podłogę. 
Kiedy powoli schodziłam po schodach, mając skrytą nadzieję, że on jednak mnie dogoni, rozdźwięczał się mój dzwonek telefonu. Tylko jedna osoba miała ustawionych Jefferson Airplanes. 
- Nie chcę mi się z tobą gadać - powiedziałam na przywitanie.
- Kiciu, nie bądź taka ostra. - Zapadła chwilowa cisza. - Coś się stało? - zapytał John, a ja poczułam napływające do oczu łzy.
- Powiedz mi tylko czego chcesz...
- Chciałem się zapytać, czy uwzględniasz mnie w swych planach na ten weekend. Wiem, że ostatnio nie układało się pomiędzy nami, ale może...
- Nie mogę, mama prosiła mnie o pomoc - przerwałam mu gwałtownie, ale słysząc westchnienie po drugiej stronie dodałam - Ale jeżeli coś się zmieni, czy tam znajdę odrobinę czasu, to dam ci znać. Obiecuję. 
- Na wszystkie Jelly Belly? 
- Na wszystkie Jelly Belly - odpowiedziałam i mimo wszystko uśmiechnęłam się. Zawsze potrafił poprawić mi humor. Był w tym mistrzem. 
- W takim razie będę czekał. Kocham cię. 
- Do zobaczenia. - Zakończyłam rozmowę i podniosłam głowę. U szczytu schodów stał Maxon, najwidoczniej bacznie się przysłuchiwał, bo kiedy tylko go zauważyłam spuścił wzrok na ziemię. Odchrząknął, ale zanim powiedział, choć jedno słowo, wtrąciłam się:
- Daruj sobie. - Pokręciłam głową i jak najszybszym krokiem oddaliłam się w stronę wyjścia ze szkoły. Nie byłam już w stanie usłyszeć tego, jak Maxon Miller nazywa siebie głupcem, a następnie uderza z całej siły we framugę drzwi.