sobota, 4 października 2014

Ucieczka przed samym sobą - PROLOG.


Ta opowieść zaczyna się nad wyraz zwyczajnie. Widzisz, drogi Czytelniku, to nie tak że mam zamiar Cię zanudzić... Chcę tylko powiedzieć,  że opowieści zainspirowane życiem zazwyczaj nie mają porywającej treści, opisów obfitych w przygody rodem z tolkienowskich powieści - przyciągają nas do siebie poprzez pewność, że i nam się może to przydarzyć,  zapewnia nas w błędnym przekonaniu, że na każdego czeka przygoda życia, a każdy nasz wybór zapisany jest gdzieś wyżej. 
Trochę pesymistycznie, prawda? Nie chciałam by to tak zabrzmiało.

To może przedstawię Ci główną bohaterkę.
Grace była z pozoru normalną dziewczyną, jeżeli oczywiście można uznać jakaś osobę za normalną,  gdy jest jednym z Amiszòw.
Codziennie w stawała o piątej rano, modliła się,  szła nakarmić zwierzęta w oborze, robiła śniadanie dla rodziny, następnie udawała się do szkoły,  gdzie uczyła najmłodsze dziewczynki szycia, potem był obiad w rodzinnym gronie, wspólna modlitwa, pomagała w pracach na polu, wracała do domu wraz z najbliższymi by zjeść kolację i wspólnie spędzić wieczorem czas przy wątłym świetle lamp gazowych. Pod koniec dnia zmawiała ostatni pacierz i kładła się spać. I tak było zawsze, niemal przez wszystkie dni w roku. 
Nie można powiedzieć,  by Grace się to nie podobało.  Była całkiem zadowolona z tego, jak wyglądało jej życie - nie znała innego, nie mogła zrobić porównania,  a sama nigdy nie marzyła o czymś innym.
Wszystko miało się zmienić wraz z nadejściem pierwszych dni lata, tuż po jej osiemnastych urodzinach.
Miała rozpocząć podróż w głąb cywilizacji, poznać świat poza miasteczkiem Amiszòw,  w którym się wychowała. Miała wyjechać do siostry na cztery miesiące,  by zdecydować czy jej miejsce jest wśród Wspólnoty,  czy - tak jak zadecydowała jej siostra - w nowoczesnym świecie zachodu.
Miała zadecydować kim będzie, kim się stanie. Określić się na resztę swojego życia... 
I właśnie tutaj zaczyna się nasza opowieść.  

piątek, 4 lipca 2014

LOTR: Syn Namiestnika. Cz.2


Jego palce gładziły jej gładką skórę na plecach zataczając kółka. Wdychał jej orzeźwiający zapach, zapach mięty, z której przygotowywała w Domach Uzdrowień maści dla przeróżnych nieszczęśników. Uśmiechnął się, a następnie podniósł jej brodę, tak by na niego spojrzała.
- O co chodzi? – zapytała po chwili milczenia. Na jej twarzy odbiło się rozbawienie.
- Wyjdź za mnie. – Bardziej stwierdził, niż zapytał Faramir. Dziewczyna gwałtownie usiadła i zwróciła się w jego stronę. Spojrzała w jego szare oczy, by upewnić się, że mówi prawdę.
- Wiesz, że nie możemy… - Pokręciła głową, tak że kilka kosmyków opadło jej na twarz. Kapitan Armii także usiadł, poprawił jej włosy i ujął twarz w dłonie. Wydawała mu się tak bardzo bezbronna i krucha. Czuł jak drży na całym ciele. – Twój ojciec nigdy nie zgodzi się na małżeństwo z mieszczanką. Jestem tylko skromną uzdrowicielką, ja nic…
- Wyjdź za mnie, Elboro – przerwał jej, akcentując każde słowo.
- Nie rób mi tego. Nie patrz się tak na mnie – oponowała, ale doskonale zdawała sobie z tego sprawę, że nic tym nie wskóra. Cokolwiek przedsięwziął sobie Faramir, to tego dokonał. Była to jedna z tych cech, za które go kochała… i nienawidziła równocześnie. – Poza tym, skąd wiesz, że to prawdziwe uczucie, że nie robisz tego pod wpływem emocji związanych z Boromirem, twoim ojcem, ostatnią wyprawą, Mordorem…
- Wszystko to nauczyło mnie, że nie należy czekać, jeżeli czegoś naprawdę się pragnie – powiedział, równocześnie jego dłoń gładziła delikatnie jej ciało.
Nastała między nimi cisza. Po chwili, dziewczyna nachyliła się w jego stronę i pocałowała go.
- Więc się zgadzasz?
W odpowiedzi dostał tylko nieśmiałe skinienie głowy.
Nagle usłyszeli przeraźliwy ryk. Ziemia pod nimi zadrżała, a następnie usłyszeli histeryczne krzyki kobiet i szczęk oręża.
Elbora z przestrachem w oczach spojrzała za okno.
Niebo pociemniało i nabrało dziwnej, ciemnozielonej barwy, choć był jeszcze ranek. Wyraźnie widziała czarne, zwaliste kształty, które krążyły nad Białym Miastem zawodząc i wyjąc. Powodowały taką kakofonię dźwięków, że człowiek musiał zatykać sobie uszy rękoma, by uratować słuch.
- Nazgule – wyszeptała z przestrachem. Przeniosła wzrok na Faramira, który zdążył się już ubrać, podczas gdy ona wpatrywała się w widok za oknem i coraz bardziej czuła obezwładniający strach.
- Ani mi się waż wychodzić z domu, czekasz tu na mnie, zrozumiano? – zapytał twardym tonem, pośpiesznie przypinając do pasa pochwę z mieczem. Próbowała oponować, wykłócać się, ale widząc jego nieugięty wzrok, pokiwała wreszcie głową, a on ucałował ją szybko w czoło.
- Uważaj na siebie… – Zdążyła mu już tylko rzucić zanim wybiegł jak burza na zewnątrz.
Odczekała jeszcze kilka chwil, by upewnić się, że Faramir jest już daleko, a następnie ubrała się i prędko wyszła z domu.
Biegła w dół ulicami miasta, czując ten charakterystyczny zapach, który już dawno poznała w Domu Uzdrowień. Minas Tirith pachniało świeżymi ciałami… i Mordorem.
~*~
Oparła swoje spocone czoło o poręcz łóżka, na którym leżał mały chłopiec pogrążony w niespokojnym śnie. Był jednym z wielu, którzy tego dnia przybyli do Domu Uzdrowień po niespodziewanym ataku Nazguli.
Wyprostowała swoje obolałe kości i wstała z krzesła, by jeszcze raz przemyć zimną wodą czoło chłopca. Zamoczyła szmatkę i przyłożyła do skóry. Malec poruszył się niespokojnie.
- Ciii – wyszeptała Elbora i zaczęła nucić starą kołysankę, zasłyszaną kiedyś od pewnego elfa. Kiedy mała pewność, że chłopak na powrót pogrążył się we śnie, westchnęła głęboko.
Malec miał dużą ranę na głowie, po tym jak uderzył w niego odłamek muru. Wciąż krwawił, a kolejne lekarstwa i opatrunki nic nie dawały. On… po prostu umierał. A ona już nic nie mogła więcej zrobić.
Jakby tego było mało, wciąż przybywało rannych, choć zdołano powstrzymać Nazgule. Z tego, co zdołała wyłapać z od nowo przybyłych, to Namiestnik wysłał swojego syna, by bronił granicznych terenów przed napływającą falą orków.
Nie zauważyła, kiedy podeszła do niej Alena, jedna z Uzdrowicielek z naręczem nowych bandaży w dłoniach. Była to już starsza kobieta, z twarzą przeoraną zmarszczkami, zmęczonymi, niebieskimi oczami i długimi, spiętymi w kok siwymi włosami.
Odstawiła bandaże na szafkę, a po chwili zaczęła zmieniać opatrunek chłopcu. Spojrzała na Elborę i uśmiechnęła się pokrzepiająco.
- Połóż się – zaczęła po chwili ciszy. – Jesteś na nogach od rana.
- Dam radę.
- Odpocznij, póki możesz. Na razie nie napływają kolejni ranni. Wraz z innymi Uzdrowicielami damy sobie radę – ciągnęła, równocześnie smarując starannie ranę chłopca zieloną maścią.
~*~
Obudził ją potężny huk walącego się muru. Otworzyła oczy. W powietrzu unosił się biały pył, a zapach martwych ciał wzmógł się. Przerażona Elbora wstała na równe nogi. Przed nią rozlegał się straszliwy widok. Cały Dom Uzdrowień był pełen rannych i Uzdrowicieli, którzy uwijali się jak w ukropie, by uratować jak największą liczbę osób. Wschodnia część ścian zniknęła ukazując obraz ulicy, po której biegli ludzie, starający się gdzieś ukryć, oraz oddziały Armii kierujące się w stronę niższych poziomów. Wszędzie rozlegał się płacz, zawodzenie oraz histeryczny śmiech.
Z trudem dostrzegła Alenę, która w zakrwawionym fartuchu zaszywała ranę na ręce jakiejś kobiety. Jak najszybciej mogła, Elena podbiegła do niej i z przestrachem w oczach zapytała:
- Co się dzieje?
- Padły granice. Orkowie są na pierwszym poziomie, teraz już pewnie na drugim i trzecim. Ostrzeliwują nas – wyrzuciła z siebie kobieta, wskazując wzrokiem na fiolkę z fioletowym, gęstym płynem. Dziewczyna wzięła ją do ręki i machinalnie nalała odrobinę na ranę.
- A co z Armią?
- Z tego, co powiedział mi jeden z rannych żołnierzy, to musieli szybko się wycofać. Syn Namiestnika został ranny w bitwie pod Osgiliath.
Świat Elbory zatrzymał się gwałtownie. Poczuła jak coś kłuje ją w klatce piersiowej, jak powoli traci czucie w rękach, jak oddech zamiera.
- Przepraszam – rzuciła w stronę zdezorientowanej Aleny i pośpiesznie wręczyła jej fiolkę.
Wybiegła przez dziurę w ścianie i zaczęła biec w górę, w stronę siódmego poziomu. Minęła ogrody Domów Uzdrowień, swój dom, mijała biegnących ludzi… ale teraz nic nie miało dla niej znaczenia.
Zdyszana dobiegła do zamkniętych bram Cytadeli, u której wrót stali strażnicy. Zmierzyli ją wzrokiem od stóp do głów i wymienili między sobą zdziwione spojrzenia.
- Przepuście mnie, błagam – powiedziała, ocierając z twarzy łzy. – Muszę tam wejść.
- Namiestnik wyraźnie nakazał, byśmy nikogo nie wpuszczali – stwierdził jeden ze strażników. – Powinna pani teraz się schować, to nie czas na wizyty z Namiestnikiem…
- Błagam – powtórzyła, głucha na jego głos.
- Nie możemy. Namiestnik żegna właśnie swojego syna, który jest w drodze ku krainy swoich przodków.
- Błagam! Jestem uzdrowicielką, może dałabym radę… - Dziewczyna naparła na nich, ale z łatwością ją odepchnęli. Poczuł jak robi jej się słabo, miała ochotę usiąść w tym miejscu, na którym stała i skonać. Teraz. Już.
Nagle wezbrał w niej gniew. Dziewczyna wyprostowała się i zaczęła odchodzić, pozostawiając zdezorientowanych strażników.
Umarł. Tak po prostu. Choć jeszcze wczorajszego dnia wszystko układało się tak dobrze. Nie zdążyła mu powiedzieć o tylu ważnych sprawach.
Zacisnęła zęby i nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła biegnąć w dół, w stronę trzeciego poziomu. Z każdym krokiem w tamtą stronę nasilała się w niej żądza zemsty. 
W powietrzu można było wyczuć gnijący zapach orków.
Pierwszego z nich zobaczyła już na czwartym poziomie, jak próbował dostać się do jednego z domów, z którego dochodziły przerażone krzyki dzieci.
Jego czarna skóra pokryta była krostami i jasnym włosiem, które było splamione krwią. Czarna zbroja wisiała na nim i zgrzytała przy każdym ruchu. W ręku trzymał długą maczetę, którą raz po raz walił w drzwi.
Elbora rzuciła w niego jabłkiem. Momentalnie odwrócił się w jej stronę. Utkwił w niej czerwone spojrzenie swoich ślepi i ruszył na nią ze zwierzęcym okrzykiem.
Nie próbowała uciekać. Szczerze powiedziawszy to nawet nie wiedziała, co robi. Nim nadszedł ostateczny koniec, kątem oka dostrzegła jak z dzieci z domu uciekły na wyższy poziom.
Potem nastał ból. Ból i krzyk. Maczeta orka przebiła jej tętnicę, pozwalając jej tym samym na szybką śmierć.

Elbora umarła w tym samym momencie, w którym płonący Namiestnik Gondoru spadł z królewskiego podwórza Minas Tirith. W tym samym momencie, w którym młody Peregrin Tuku uratował Faramira przed spaleniem żywcem. W tym samym momencie, w którym okazało się, że nowy Namiestnik wciąż żyje. 

czwartek, 8 maja 2014

Miniaturka miniatury - "To tylko słowa"


Doskonale pamiętał tamten dzień. Zaśmiał się pod nosem. Był głupcem, który uważał, że słowa, to tylko i wyłącznie słowa. Westchnął.
Działo się to pewnego czerwcowego dnia. Po koszmarnej nocy, zasiadł w gabinecie, by przystąpić do pracy. A raczej, by ją dokończyć.
Usiadł za wielkim biurkiem w stylu wiktoriańskim, sięgnął do dolnej szuflady i dosłownie oniemiał. Przed sobą widział idealnie złożone maszynopisy i książeczki z sudoku, ułożone w nadnaturalnym rządku czarne długopisy. Pomacał dno szuflady, by upewnić się, że to na pewno nie sen.
W tym momencie modlił się tylko o to, by wczorajszy owoc jego pracy także się tutaj znajdował.
Odetchnął głęboko. Raz i drugi, ale czuł jak złość powoli bierze w nim górę. Nigdzie, dosłownie, nigdzie nie było kartki z sudoku, na której odwrocie zapisał swój najnowszy utwór. Jeżeli dziś go nie przedstawi, to będzie skończony. Nowak wyraźnie powiedział mu, że jeżeli jeszcze raz się spóźni, tak jak ostatnim razem, to będzie mógł szukać nowej pracy. A gdzie on teraz znajdzie taką jak ta?
Przetarł twarz dłońmi i pokręcił głowę, w jakimś dziwnym, niemalże histerycznym odruchu. Teraz wiedział, że zachował się wtedy irracjonalnie, zbyt emocjonalnie, jak małolat... ale wtedy, to wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Nagle, do pokoju weszła ona. Dla dobra tych retrospekcji, nazwał ją w swojej głowie Anną.
Tak więc... weszła promienna, jak zawsze. Uśmiechnięta od ucha do ucha, w jego ulubionej sukience w drobne, fioletowe kwiatki, w jego kapciach, dla niej za dużych o kilka rozmiarów.
Podała mu kawę i dzisiejszy numer gazety, z Michelem Moranem na okładce.
- Dlaczego grzebałaś w moim biurku? Prosiłem cię sto razy byś tego, do jasnej cholery nie robiła - zaczął cicho, przechodząc z każdym kolejnym słowem w coraz wyższe tony.
- My...myślałam, że się ucieszysz. Ostatnio tak bardzo narzekałeś, że nie możesz nic znaleźć - powiedziała i lekko przekrzywiła głowę w prawo.
- Więc doszłaś do wniosku, że posprzątanie tu tego wszystkiego, będzie wręcz idealnym pomysłem?! - krzyknął. Widział jak Anna strzela kostkami ze stresu, jak przygryza wargę, jak przystępuje z nogi na nogę.
- Co w tym złego? - zapytała cicho, tak że ledwo ją dosłyszał.
- Co? Jeszcze się pytasz? Cholera! Jesteś, aż tak głupia, czy tylko udajesz?! Wyrzuciłaś nasz główny środek utrzymania. Mówiłem, jeżeli cokolwiek stąd bierzesz, to zostaw sudoku, na nim najlepiej się pisze... ale nie, jak zwykle robisz swoje...
-  Możesz już przestać? Przepraszam, dobrze? Jestem pewna, że dasz radę napisać to jeszcze raz. - Próbowała przenieść rozmowę na inne tory, ale tym razem nie dał się zbić z tropu.
I choć nie chciał się do tego przyznać, nawet przed samym sobą, to tego ranka padło z jego ust wiele niepotrzebnych słów. Tak okropnych, niesprawiedliwych, że wolał o nich nie pamiętać.
Westchnął.
Tego dnia spakowała swoje wszystkie rzeczy. Po prostu uciekła. Od niego.
Zabrała ze sobą wszystko. Denerwujące plamy po błocie w deszczowe dni, swój słodki zapach z poduszek, notoryczne gubienie parasolek, swój uśmiech. Zostawiła tylko koc, w którym miała zwyczaj siadać w deszczowe dni z kubkiem kakao i książką.
Parę miesięcy po tym wydarzeniu, zobaczył ją na okładce jednego z jego ulubionych gazet. Z zapartym tchem szukał odpowiedniej strony, czytał linijka za linijką, nie mogąc w to wszystko uwierzyć.
Była narzeczoną jakiegoś najmłodszego milionera, mówiła o wszystkim, wszystkich... tylko nie o nim.

poniedziałek, 5 maja 2014

LOTR: Syn namiestnika. Cz.1


Ciemna noc zaległa nad Białym Miastem, wydobywając z niego coś strasznego. Jego jasne mury odcinały się od czerni nocy i kolorem przypominały ludzkie kości.
Ostatnimi czasy, w królestwie Gondoru działy się dziwne rzeczy, a najlepiej czuć było to w Minas Tirith. Nad miastem krążyły wielkie, czarne kruki, a z zachodu, ze strony Mordoru, można było dostrzec ciemnozielone, ciężkie chmury, które powoli zasnuwały całe niebo.
Było takie miejsce, gdzie szczególnie było widać zmiany, które zaszły w mieście. Znajdowało się na szóstym poziomie. Tam gdzie mur wchodził w białą skałę góry, robiąc idealne wręcz zagłębienie dla dwóch osób, które z tego miejsca miały bezpośredni widok na granicę z Mordorem i główną bramę miasta.
To właśnie tam schowała się Elbora.
Siedziała na stromej skarpie, opierając się o zimną skałę muru obronnego. Jej złote włosy, spięte w niechlujny warkocz targał wiatr, a zielone oczy z niepokojem wpatrywały się w bramę, w dolnej partii miasta.
Podkuliła pod brodę bose stopy i spróbowała znów przykryć je jakoś niebieską suknią.
„Mówiłem ci, że będziesz w niej pięknie wyglądać.”
Zamrugała gwałtownie oczyma, na wspomnienie jego pierwszej reakcji, kiedy ją po raz pierwszy w niej zobaczył. Poczuła jak mimowolnie się rumieni. Wyjechał dopiero kilkanaście tygodni temu, a ona zachowywała się jakby minął rok.
Nagle, przy blasku księżyca zobaczyła gwałtowny ruch kilkuset koni na kurhanach Mundburga. Poczuła jak jej serce niebezpiecznie przyśpiesza, jak naraz robi jej się zimno i gorąco.
Pośpiesznie, na drżących nogach wysunęła się z zagłębienia i wbiegła na ulicę. Przebiegła obok Domu Uzdrowień, gdzie po raz pierwszy go spotkała, obok Cytadeli skręciła w lewo i coraz mocniej odbijając się od kamiennej drogi, podążyła w dół miasta.
Była już na czwartym poziomie, gdy raptownie zatrzymała się na środku drogi. Co chciała mu niby teraz powiedzieć? Przecież nie mogła ot tak do niego podejść. Nie teraz… że też wcześniej się nad tym nie zastanawiała.
Schowała się czym prędzej za jedną z kolumn podcieni. Nie musiała długo czekać na przejazd wojska. Wychyliła ostrożnie głowę, przytrzymując równocześnie swój warkocz.
Od razu go rozpoznała, jakżeby inaczej. Nawet gdyby nie był synem Namiestnika, wiedziałaby, który z tych wszystkich mężczyzn był Faramirem.
Jechał na karym koniu, w srebrnej zbroi Gondoru, z Białym Drzewem na herbie. Uśmiechnęła się mimowolnie i tylko siłą woli powstrzymała się, by do niego nie wybiec.
Musiała czekać. Wróciła więc do swojej samotni, opuściła nogi poza stromą krawędź skały i nawet nie zdała sobie sprawy, kiedy zasnęła. A śniły jej się piękne rzeczy. Nie miała pojęcia dlaczego, ale znajdowała się w Rivendell, choć nigdy wcześniej tam nie była. Siedziała przy Boromirze, w otoczeniu elfów, krasnoludów, ludzi i… hobbitów. Lecz zanim zdołała zrozumieć cokolwiek z tego, co tam się działo, obudził ją odgłos szurania kamieni o podeszwy butów.
Otworzyła oczy i machinalnie się uśmiechnęła.
- Nie chciałem cię obudzić – powiedział cicho, a następnie usiadł obok niej. Dopiero teraz, z bliska zauważyła jak bardzo był zmęczony. Pod szarymi oczyma widniały ciemne sińce, cera zszarzała, a usta wyrażały jakiś dziwny chłód.
Elbora zlękła się. Czyżby było jeszcze gorzej niż przypuszczał, kiedy wyjeżdżał z Minas Tirith?
Wziął do ręki jej dłoń i pocałował ją. Próbowała coś powiedzieć, ale pokręcił w milczeniu głową. Z większą zadumą niż zwykle przyglądał się granicy z Mordorem.
- Do miasta przybył Gandalf Biały – zaczęła, po kilkunastu minutach ciszy. Zwrócił na nią swój wzrok, a ją przeszedł niewymowny dreszcz. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie.
- Wiem, ojciec zdążył mi już o tym powiedzieć. Z czarodziejem przybył także młody hobbit…
- Był wczoraj w moim domu uzdrowień, podobno w Shire nie posiadają takich przybytków. – Spróbowała się uśmiechnąć, ale widząc jego wyraz twarzy zaniechała prób. Nie mogła pojąć, co mogło tak źle pójść.
- O tym także poinformował mnie ojciec. Podobno nadaje się lepiej na przyszłego namiestnika Gondoru niż ja – stwierdził cicho, a po chwili przybliżył się jeszcze bliżej do dziewczyny. – Mogłem go uratować, rozumiesz? Gdyby mój ojciec posłał mnie zamiast niego, gdybym to ja wziął ten głupi pierścień, gdybym…
- Uspokój się. – Chwyciła go za ręce i spojrzała mu głęboko w oczy. – Jeszcze raz, ale spokojniej. Faramirze, o czym ty teraz mówisz?
- Hobbit powiedział ojcu, że Boromir umarł…
- Boromir? Ale… jesteś pewien? – zapytała z przestrachem w głosie. Nagle zrozumiała, dlaczego tak dziwnie się zachowywał.
- Tak. Gdy byłem w Ithilien, złapaliśmy dwóch hobbitów, którzy powiedzieli dokładnie to samo, Elboro. Mój brat zginął za mnie pod Amon Hen…
- Nie mów tak – zaprzeczyła szybko, ale on pokręcił tylko głową. Po raz pierwszy nie miała pojęcia jak do niego trafić, przemówić mu do rozsądku.
- To ja powinienem tam być, gnić od strzały orków – mówił, żywo gestykulując rękoma. Wzięła jego twarz w dłonie i odwróciła w swoją stronę. Znieruchomiał. Skojarzył jej się z pacynką, która bez ręki w środku, jest pozbawiona życia.
- Nie mów tak – powtórzyła, tym razem wolniej, akcentując każdą głoskę. – Faramirze – powiedziała, widząc wahanie w jego oczach. W końcu kiwnął głową, a ona na powrót się uśmiechnęła. Chciała zabrać dłonie, kiedy poczuła, że on chwyta je i znów składa na nich delikatny pocałunek. Ponownie poczuła jak się rumieni.
Przyciągnął ją do siebie bliżej, tak, że stykali się nosami. Czuła na sobie jego gorący oddech, jego dłonie, które ślizgały się po jej sukni z grubego materiału. Ostatnim razem, gdy była tak blisko niego, tuż przed jego wyjazdem.
Pocałował ją. Na początku lekko, ledwie dotykając jej warg, potem coraz zachłanniej.
- Czy na pewno chcesz… właśnie… teraz… tego? – wysapała pomiędzy kolejnymi pocałunkami, jakby wbrew sobie. W odpowiedzi zanurzył swoje palce w jej włosach, a następnie przyciągnął ją tak, by na nim usiadła.
- Faramirze, pytam teraz poważnie – powiedziała, opierając dłonie na jego klatce piersiowej, by zdystansować go od siebie, choć na chwilę.
- Chcę, by w mojej głowie, choć przez chwilę nie było Boromira – stwierdził po chwili ciszy – i tylko ty jesteś w stanie to zrobić…

Nie miała pojęcia, jakim cudem przedostali się z tamtego miejsca do jej domu. Za to doskonale pamiętała moment, w którym pomogła zdjąć mu koszulę, moment, w którym dostrzegła nowe blizny na jego ciele, jak wodziła po nich palcami, jak nie mogła oderwać od nich wzroku.
Tej nocy kochali się po raz drugi i ostatni.

Czołem blogaskowy przybyszu!

Witam, witam, witam. Kłaniam się wpół, posyłam miliony uśmiechów i niezwykle wyuczonym czarującym ruchem odgarniam włosy.
Chciałabym Cię zaprosić do przeczytania tego grafomańskiego blogaska, by cię trochę rozweselić, zanudzić, zadziwić... co tylko sobie wymarzysz, będzie Ci tutaj dane.
Znajdziesz tutaj od groma opowiadań, więc jestem pewna, że któreś powinno przypaść Ci do gustu.
Nigdy nie byłam dobra w pisaniu takich notek organizacyjnych, zatem powiem tylko jedno: zapraszam!